sobota, 9 lutego 2019

RODO; GDPR; Ogólne Rozporządzenie o Ochronie Danych


Z dniem 25 maja 2018 r. weszło w życie Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE, czyli RODO (ogólne rozporządzenie o ochronie danych lub GDPR - General Data Protection Regulation).
         Z tą samą datą została uchylona ustawa z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych (Dz. U. 1997 Nr 133 poz. 883, ze zm.).
         Co powinniśmy wiedzieć na temat rozporządzenia. Przepisy szczegółowo definiują procesy przetwarzania danych osobowych oraz nakładają szereg obowiązków na podmioty zajmujące się ich przetwarzaniem.
         Za dane osobowe uznaje się wszelkie informacje, na podstawie których można zidentyfikować daną osobę fizyczną. Odnosi się to w szczególności do takich identyfikatorów, jak  imię i nazwisko, adres, numer identyfikacyjny, dane o lokalizacji, identyfikator internetowy. Warto podkreślić, że numer IP też zalicza się do danych osobowych. Numer telefonu też należy zaliczyć do danych osobowych.
         Przetwarzanie danych osobowych to wszelkie operacje wykonywane na tych danych, czyli zbieranie, utrwalanie, organizowanie, porządkowanie, przechowywanie, adaptowanie lub modyfikowanie, pobieranie, przeglądanie, wykorzystywanie, ujawnianie poprzez przesłanie, rozpowszechnianie lub innego rodzaju udostępnianie, dopasowywanie lub łączenie, ograniczanie, usuwanie lub niszczenie.
         Każdy, kto przetwarza takie dane automatycznie staje się ADO, czyli administratorem danych osobowych. Osoba prowadząca działalność gospodarczą również automatycznie staje się ADO, bez względu na to, czy wyznaczy pracownika odpowiedzialnego za przetwarzanie, czy nie.

Dane osobowe powinny być przetwarzane według kilku ważnych zasad:

− powinny być przetwarzane zgodnie z prawem, w  sposób rzetelny i przejrzysty - szczególnie w stosunku do osób, których dotyczą.
− przetwarzanie powinno odbywać się w konkretnym celu, który musi być wyraźnie określony i prawnie uzasadniony.
− przetwarzać wolno tylko niezbędne dane i w niezbędnym zakresie.
− dane nie mogą być przetwarzane przez okres dłuższy niż jest to niezbędne do celu, w jakim są przetwarzane (nie można ich przechowywać bezterminowo).
− dane muszą być przetwarzane w sposób zapewniający odpowiednie bezpieczeństwo i ochronę przed niedozwolonym lub niezgodnym z prawem przetwarzaniem, utratą, zniszczeniem lub uszkodzeniem. Na ADO spoczywa w tym zakresie obowiązek zapewnienie odpowiednich środków technicznych.

         Jedną z ważniejszych  zasad jest wspomniana jako pierwsza zasada zgodności przetwarzania z prawem. Przetwarzanie danych będzie zgodne z prawem jeśli:

− osoba, której dane dotyczą wyraziła zgodę na przetwarzanie swoich danych osobowych. Zgoda musi być dobrowolna, jednoznacznie wyrażona oraz łatwa do odwołania w każdym czasie,
− jeśli celem jest wykonanie umowy. Np. przy zamawianiu rzeczy w e-sklepie nie musimy wyrażać zgody na przetwarzanie danych osobowych, bo przesłanką legalizującą jest wykonanie umowy sprzedaży. Ważne jest to, że sprzedawca nie może przetwarzać naszych danych po wykonaniu umowy chyba, że przetwarzanie jest niezbędne do wypełnienia obowiązku prawnego ciążącego na administratorze (US, obowiązki wynikające z przepisów ustawy o rachunkowości itp.)

REKRUTACJA

         Ważnym aspektem zastosowania RODO jest proces rekrutacyjny. Pamiętajmy, że w tym przypadku przesłanką zgodności z prawem przetwarzania danych osobowych (w niezbędnym zakresie) jest art. 22[1] § 1 prawa pracy, dlatego CV zawierające dane, o których mowa w prawie pracy nie wymaga naszej zgody, a żądanie złożenia takiego oświadczenia zawierającego zgodę (klauzula CV) jest niezgodne z prawem. We wspomnianym artykule Kodeks pracy stanowi, że pracodawca ma prawo żądać od osoby ubiegającej się o zatrudnienie podania danych osobowych obejmujących:
1) imię (imiona) i nazwisko;
2) imiona rodziców;
3) datę urodzenia;
4) miejsce zamieszkania (adres do korespondencji);
5) wykształcenie;
6) przebieg dotychczasowego zatrudnienia.

Jeśli natomiast rodzaj danych, cel lub czas przetwarzania wykracza poza wymieniony zakres musimy na ich przetwarzanie wyrazić zgodę. Zgoda musi być dobrowolna i nie można od niej uzależniać uczestnictwa w procedurze rekrutacyjnej. Przykładowo, prośba o przesłanie CV z fotografią wymaga naszej zgody, a wysłanie CV bez fotografii nie może wpływać na proces RQ, bo to będzie równoznaczne z niedozwoloną dyskryminacją. Podobnie będzie, jeśli system rekrutacyjny pracodawcy nie przyjmie CV bez dodania fotografii.

Zgodnie z tym, co już zostało powiedziane, przetwarzając dane osobowe kandydatów w procesie rekrutacji pracodawca staje się administratorem danych osobowych (ADO). RODO nakłada na niego obowiązek przekazania kandydatowi do pracy następujących informacji:

− nazwy administratora i jego szczegółowych danych kontaktowych,
− danych kontaktowych Inspektora Ochrony Danych - jeśli taki został przez niego powołany,
− podstawy prawnej i celu przetwarzania danych,
− informacji o odbiorcach danych osobowych albo kategoriach odbiorców,
− okresie, przez który dane osobowe będą przechowywane,
− informacji o prawie do żądania dostępu do danych osobowych, ewentualnego sprostowania,       
   usunięcia lub ograniczenia przetwarzania, a także o prawie do wniesienia sprzeciwu wobec                     przetwarzania lub przenoszenia danych,
− informacji o prawie do cofnięcia zgody w każdym czasie - jeśli przetwarzania danych odbywa się na  
   podstawie zgody,
− informacji o przysługującym prawie wniesienia skargi do organu nadzorczego (Prezes Urzędu  
   Ochrony Danych Osobowych),
− informacji o tym, czy podanie danych osobowych jest wymogiem ustawowym lub umownym,
− informacji o tym, czy podanie danych osobowych jest warunkiem zawarcia umowy, czy jest     
   obowiązek ich podania i jakie są konsekwencje niepodania danych.

Ważne jest to, że dopełnienie obowiązku informacyjnego przed ADO powinno nastąpić jeszcze przed zebraniem danych (klauzula CV)

         Niestety, jeszcze bardzo częstym zjawiskiem jest umieszczanie ogłoszeń z ofertą pracy, bez wymaganych informacji, ale z żądaniem przesłania CV z klauzulą o treści „Oświadczam, że wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych dla potrzeb procesu rekrutacyjnego, zgodnie z Ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 r. o Ochronie Danych Osobowych (Dz. U. Nr 133 poz. 883)”
Problem w tym, że powołana ustawa z dnia 29 sierpnia 1997 r. o Ochronie Danych Osobowych została uchylona 25 maja 2018 r., a żądanie zamieszczenia klauzuli jest niezgodne z prawem. Treść takich ogłoszeń świadczy o tym, że pracodawca nie przywiązuje większej wagi do obowiązujących przepisów prawa, dlatego takie ogłoszenia radzę omijać wielkim łukiem.
         Jeśli jednak mimo wszystko z jakichś przyczyn chcemy na takie ogłoszenie odpowiedzieć można zażądać przekazania informacji wymaganych przez RODO.
         Jeśli CV już wysłaliśmy, również można zażądać takich informacji. Można też, na podstawie art. 77 rozporządzenia wnieść skargę do PUODO (Prezesa Urzędu Ochrony Danych Osobowych). Urząd, po otrzymaniu skargi powinien wszcząć postępowanie kontrolne. W przypadku potwierdzenia naruszeń przepisów dot. ochrony danych osobowych, w drodze decyzji administracyjnej, może zastosować sankcje przewidziane w art. 83 RODO. Przewidziane w przepisach kary są bardzo wysokie, bo sięgają 10.000.000 Euro i więcej. Niezależnie od skargi do PUODO, każdej osobie fizycznej, której dane osobowe były przetwarzane niezgodnie z prawem, przysługuje roszczenie odszkodowawcze za powstałe szkody. Roszczenia można dochodzić przed sądem powszechnym, a decyzja PUODO stwierdzająca naruszenia będzie stanowiła cenny dowód.

PAMIĘTAJMY:

W przypadku ogłoszenia o pracę, które nie zawiera powyższych informacji, a zawiera żądanie przesłania CV mamy do czynienia z naruszeniem prawa. Często też ogłoszenie jest anonimowe i zupełnie nie wiemy kto je zamieścił. W takim przypadku wysłanie CV bądź innego dokumentu zawierającego dane osobowe, jest bardzo ryzykowne, bo nie wiemy do kogo trafią nasze dane i w jakim celu zostaną wykorzystane.

niedziela, 29 kwietnia 2018

Bitcoin i kryptowaluty

Bitcoin (BTC) to temat numer jeden, obiekt zagorzałych dyskusji, sporów i fascynacji wielu osób. Został stworzony przez anonimowego twórcę lub twórców o pseudonimie Satoshi Nakamoto, w odpowiedzi na kryzys ekonomiczny na rynku nieruchomości lat 2007/2008. Przyjmuje się, że powstał 3 stycznia 2009 roku, kiedy to został wygenerowany Genesis, czyli pierwszy blok łańcucha informacji (blockchain), w którym chronologicznie zapisywane są wszystkie transakcje, aż do dnia dzisiejszego. W bardzo ogólnym ujęciu wydobywanie BTC polega na szukaniu matematycznych rozwiązań bloków, a służą do tego komputery zwane koparkami. Prawidłowością w „górnictwie” kryptowaluty jest wzrost trudności obliczeniowych wraz z rozwojem sieci i towarzyszący mu spadek opłacalności „wydobycia”. Potrzebna moc obliczeniowa jest tak wielka, że komputery-koparki zajmują już hale o powierzchni setek metrów kwadratowych.
         W teorii ilość Bitcoinów jest wstępnie, z góry określona. Do wydobycia jest w sumie 21 milionów, a zakończenie całego procesu i „wyczerpanie złóż” planuje się na 2140 rok. Zwolennicy kryptowalut twierdzą, że to waluta odmienna od obecnie powszechnego systemu walut fiducjarnych, zachwalają jej zdecentralizowany charakter, brak cech spekulacyjnych, odporność na inflację (niemożność dodruku), niskie koszty infrastruktury, możliwość dokonywania za jej pomocą szybkich i tanich przelewów - bez obecności pośredników (P2P), itp. Poza tym utrzymują, że Bitcoiny są tanim pieniądzem i bezpiecznym. Dzięki samemu procesowi kryptografii (czyli szyfrowania danych), który dokonuje kreacji BTC i jednocześnie zabezpiecza całą sieć. Atak hakerów na system jest więc praktycznie niemożliwy do przeprowadzenia, czego dowodem jest fakt, że nikomu do tej pory nie udało się złamać kodu. Może warto w tym miejscu wspomnieć, że moc obliczeniowa całej sieci kilkaset razy przewyższa moc serwerów Googla. Padają także ciekawe, i dające do myślenia, postulaty żeby jednak tworzyć kryptowaluty zabezpieczone surowcami, np. ropą naftową. Taki pomysł ogłosiła ostatnio Wenezuela. W Polsce również trwają lub trwały, mniej lub bardziej formalne prace nad narodową kryptowalutą, która ma nosić nazwę digital PLN, w skrócie dPLN. Pojawia się też pomysł powiązania dPLN z PLN, co ma doprowadzić do pozbawienia dPLN ryzyka kursowego. Wielkie zainteresowane budzą też koparki kryptowalut. Oferty inwestowania w koparki, w kopalnie bądź oferty zakupu własnej koparki i stania się „górnikiem” można napotkać praktycznie na każdym portalu ogłoszeniowym.
         Przeciwnicy BTC uważają, że inwestowanie w Bitcoiny to nowa bańka spekulacyjna, zagrożenie dla systemu walutowego, itp. Temat jest bardzo żywy, a opinie analityków i Internet dostarczają wielu sprzecznych ze sobą informacji. Powstanie waluty jest owiane tajemnicą, a trwający proces kreacji jest niezwykle skomplikowany i trudny do przeanalizowania dla przeciętnego człowieka. Trudno też jednoznacznie ocenić przyszłość waluty, jej wpływ na system finansowy, rynki finansowe i obecne waluty, chociaż dla niektórych ta przyszłość jest oczywista i świetlana. Mnie nasuwa sie kilka refleksji. Zacznę od przypomnienia, że najbardziej naturalnym sposobem wymiany wartości jest bezpośrednia wymiana dóbr. Pieniądz powstał z konieczności, w odpowiedzi na trudności, na jakie natrafiają strony przy takiej transakcji. Przykładowo piekarz raczej nie zapłaci szewcowi bułkami za buty, bo musiałby mu dać taką ilość bułek, której szewc nie wykorzysta, więc ich nie przyjmie. Jeszcze większy problem napotka producent samochodów. Wadą takich transakcji jest niepodzielność rzeczy i niemożność gromadzenia płacidła (tezauryzacji). W takich przypadkach pomocny jest właśnie pieniądz. Pamiętamy, że pierwsze pieniądze miały realną wartość wynikającą z wartości kruszcu, z którego były wykonane. Warto zauważyć, że następowała wtedy wymiana realnej wartości na inną realną wartość. Później pojawiły się pieniądze papierowe, które reprezentowały realną wartość, np. złota i można je było wymieć na to złoto w dowolnym momencie. Wraz z odejściem od systemu waluty złotej pojawił się pieniądz, za którym nie stoi już złoto ani żadna inna wartość, poza obietnicą wymiany rynkowej na towar lub usługę. Wartość sprowadza się więc do zaufania do rynku, z którego pieniądz pochodzi. To samo dotyczy pieniądza elektronicznego, który istnieje jako zapis w systemie komputerowym banku. Z takiego pieniądza korzystamy płacąc kartą w sklepie. W tym systemie następuje wymiana realnej wartości na wartość symboliczną (np. transakcja sprzedaży, czyli wymiany rzeczy na pieniądz), a następnie wymiana wartości symbolicznej na wartość realną (np. transakcja kupna, czyli wymiany pieniądza ma rzecz). Przyznam, ze przy takich analizach nie mogę się powstrzymać żeby nie nazwać pieniądza symbolicznego gorącym kartoflem. W tym miejscu należy też wyraźnie stwierdzić, że nie ma znaczenia, czy mamy w ręce papier z jakimś nadrukiem, czy mamy zapis komputerowy. W obu przypadkach mamy do czynienia jedynie z symbolem wartości. Różnica polega na tym, że pieniądz papierowy możemy dotknąć, schować lub nim bezpośrednio zapłacić. W drugim przypadku możemy obejrzeć cyfrowy symbol na ekranie albo na wydruku. Pamiętać należy, że każdy pieniądz symboliczny łatwo może stracić zaufanie i siłę nabywczą, czyli jego „wartość”. Wspominałem wcześniej o przykładowym kryzysie wywołanym powodzią. W sytuacji chaosu, zamkniętych i splądrowanych sklepów, braku prądu, paraliżu komunikacji, nikogo  nie interesują miliardowe nawet zapisy na kontach ani papierowe pieniądze. Liczą się butelki z wodą pitną, baterie, paliwo, alkohol, lekarstwa, narzędzia i inne niezbędne rzeczy, które z dnia na dzień stają się jedynym akceptowalnym pieniądzem.
         Podobne sytuacje powstają kiedy inflacja wymyka się spod kontroli państwa. Sytuacja dobrze znana z historii gospodarek wielu państw. Wspomnę tylko historię Zimbabwe (d. Rodezji) gdzie doszło do paradoksalnej sytuacji kiedy wartość papieru malała po nadrukowaniu na nim banknotu.
        Drastyczny spadek siły nabywczej pieniądza powoduje, że przestaje być akceptowany przez rynek. Zwolennicy kryptowalut twierdzą, że skoro dodruk waluty nie jest możliwy, to inflacja jej nie grozi. Uważam, że grozi, bo dodruk to nie jedyne źródło inflacji. Wystarczy wspomnieć agflację, która od 2007 roku nieprzerwanie winduje ceny w górę. Poza tym dla stabilności systemu finansowego, ilość pieniądza powinna odpowiadać ilości dostępnych na rynku dóbr (towarów i usług). Wydaje się, że „kopanie” Bitcoina tę równowagę może naruszyć.
         Na koniec opowiem pouczającą historię, jakiej sam byłem świadkiem, a która miała miejsce w moich czasach szkolnych. Cała historia zaczęła się od gry, która polegała na tym, że uczestnicy stawali w kręgu i po kolei rzucali monety na podłogę. Ten, czyja moneta przykryła jakąkolwiek z leżących na ziemi wygrywał wszystkie leżące monety. Na przerwach dźwięczało od monet na korytarzach szkolnych mimo, że nauczyciele nieskutecznie, ale starali się zwalczyć modny hazard. Pewnego dnia nadszedł przełom. Jeden z kolegów przyniósł worek winidurowych krążków o średnicy ok. 2 cm. Gra nagle stała się legalna, bo oficjalnie nie graliśmy już na pieniądze. Nieoficjalnie gracze ustalali wartość krążków i rozliczali się po skończonej grze. W tle gier pojawił się proceder handlu krążkami, bo każdy chciał je mieć żeby móc legalnie grać. Krążki były jakimś odpadem produkcyjnym, więc chłopak zaczął je regularnie dostarczać i sprzedawać. Ponieważ popyt znacznie przewyższał podaż, „szkolnorynkowa” cena rosła, a żetony stały się oficjalną walutą, za którą można było wszystko kupić, nawet w sklepiku szkolnym. I teraz najważniejsza część opowieści, a mianowicie mój kolega Marek, który poczuł biznes i zajął się skupem i sprzedażą krążków. Niestety dla Marka, dysponował on pokaźnymi sumami pieniędzy, które dostawał od rodziców prowadzących jakiś duży biznes, i mimo moich rad interes ruszył na dużą skalę. Oczywiście szybko nawiązał kontakty handlowe z dostawcą i dokonywał bezpośrednich zakupów hurtowych. Interes kwitł szczególnie, że moda na grę dawno już przekroczyła teren szkoły, powędrowała do innych szkół i na podwórka. Naturalnie powstała też odmiana gry z wykorzystaniem blatu stołu, ławki lub parapetu. Marek zgromadził niebywałą ilość krążków i za moją kolejną już namową zaprzestał ich skupu, ograniczając swoje działania wyłącznie do sprzedaży. I tu spotkała go niemiła niespodzianka, bo tak jak gwałtownie gra stała się modna, tak gwałtowanie wyszła z mody. Popyt na krążki drastycznie spadł, niemalże z dnia na dzień, i Marek został z kilkoma workami nikomu niepotrzebnych winidurowych krążków.

         Jeśli ktoś wciągnie wnioski z tej opowieści i odnajdzie jakąś analogię do procesów zachodzących na rynku, to sądzę, że wyjdzie mu to tylko na dobre. Z mojej strony podkreślę jeszcze raz, że nie ma znaczenia jaką symboliczną walutą się posługujemy. Nie ma znaczenia jaki jest obrazek na banknocie albo w jakim systemie elektronicznym waluta została zapisana. Bez względu na wszystko waluta taka nie reprezentuje żadnej realnej wartości, a jedynie wartością symboliczną. Jest fiducjarna - posiada siłę nabywczą wynikającą z zaufania do rynku i możliwości wymiany na inne dobra. Ta siła w każdej chwili może się osłabić nawet do zera. Posiadacz symbolicznej waluty odnotuje wtedy straty, albo całkowitą utratę wartości.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Bezpieczna sprzedaż/zakup nieruchomości


         Sprzedaż nieruchomości to poważna decyzja, a jej realizacja wiąże się z pewnym ryzykiem. Zwykle pierwszym etapem sprzedaży jest zawarcie umowy przedwstępnej (vide art. 389 Kodeksu cywilnego) Warto poznać kilka szczegółów dotyczących tej umowy. Umowa przedwstępna jest czynnością prawną pomocniczą, bo przygotowuje do zawarcia właściwej umowy (definitywnej; przyrzeczonej; przenoszącej własność; etc.) i zobowiązuje strony do jej zawarcia. Co do zasady umowę przedwstępną strony zawierają wtedy, gdy są zdecydowane do zawarcia właściwej umowy sprzedaży, ale w chwili obecnej istnieją jakieś przeszkody. Taką przeszkodą może być stan prawny nieruchomości, np. wpisana hipoteka. W takim wypadku strona sprzedająca zobowiązuje się w umowie przyrzeczonej spłacić hipotekę w terminie i dokonać wpisu do KW.
         Ważne jest to, że umowa przedwstępna nie zmienia w jakikolwiek sposób praw własności, a dotyczy wyłącznie zobowiązania stron do zawarcia właściwej umowy sprzedaży. Umowa przedwstępna powinna zawierać wszystkie istotne postanowienia umowy przyrzeczonej (głównie przedmiot, cenę i termin zawarcia umowy sprzedaży). Zwykle taka umowa zawiera też warunek, po spełnieniu którego strony przystąpią do zawarcia umowy przyrzeczonej. Warunkiem takim może być wspomniana spłata hipoteki. I tu ważna uwaga.
Dla ważności, każda umowa przedwstępna, a więc i dotycząca nieruchomości powinna być sporządzona w takiej samej formie jak umowa definitywna. Ponieważ ustawa (art. 158 Kodeksu cywilnego) wymaga dla przeniesienia własności nieruchomości umowę w postaci aktu notarialnego (umowa definitywna) to umowa przedwstępna dla swojej ważności też musi mieć formę aktu notarialnego. W przeciwnym wypadku taka umowa też będzie ważna ale nie będzie skuteczna. Co to oznacza, wyjaśnię dalej. Pamiętać należy, że jeśli w umowie przedwstępnej nie określono terminu zawarcia umowy przyrzeczonej, zgodnie z art. 389 § 2 kc strona uprawniona może wyznaczyć drugiej stronie termin zawarcia umowy sprzedaży. Może to jednak zrobić w nieprzekraczalnym terminie 1 roku od zawarcia umowy przyrzeczonej. Jeśli żadna ze stron nie zostanie upoważniona do wyznaczenia terminu, obowiązuje termin wyznaczony przez stronę, która wyznaczyła go wcześniej.
         Dla wzmocnienia umowy zazwyczaj strona kupująca wręcza stronie sprzedającej zadatek (vide art. 394 Kodeksu cywilnego). Zadatek spełnia rolę kary umownej - jest postacią zryczałtowanej odpowiedzialności dłużnika za niewykonanie umowy. Ma takie znaczenie, że jeśli nie dojdzie do zawarcia umowy definitywnej z winy wręczającego zadatek to zadatek przepada na rzecz strony, która go otrzymała. Jeśli zaś do umowy nie dojdzie z winy strony, która zadatek otrzymała będzie zobowiązana do zwrotu zadatku w podwójnej wysokości stronie, która go wręczyła. Ponieważ zadatek jest czynnością prawną realną, należy go wręczyć przy zawarciu (podpisaniu) umowy przedwstępnej albo dokładnie określić termin, sposób i formę wpłaty (np. przelewu) w terminie późniejszym. To bardzo ważne, bo niespełnienie tych warunków może skutkować uznaniem zadatku za zaliczkę.
         I teraz ważna uwaga. Jeśli zamierzamy kupić nieruchomość za środki pochodzące z kredytu, zakup de facto jest uzależniony od decyzji banku. W takim wypadku w umowie należy koniecznie umieścić klauzulę o prawie do odstąpienia od umowy na wypadek, gdyby negatywna decyzja banku spowodowała, że do zakupu nie dojdzie. Wtedy wykonanie prawa do odstąpienia powoduje, że zadatek będzie podlegał zwrotowi w całości. Jeśli takiej klauzuli nie umieścimy, zadatek przepadnie. Pamiętajmy, że bank na każdym etapie może zmienić decyzję albo ją uzależnić od nowych warunków, których spełnienia zażąda w trakcie rozpatrywania decyzji. Zawsze jest możliwość, że spodziewanych środków nie otrzymamy. 
         A teraz powróćmy do wyjaśnienia znaczenia formy, w jakiej zostanie zawarta umowa przedwstępna. W przypadku uchylenia się którejś ze stron od zawarcia definitywnej umowy sprzedaży (przenoszącej własność), druga strona może zatrzymać zadatek lub żądać zwrotu podwójnego. Może też skutecznie żądać zawarcia umowy przyrzeczonej przed sądem, ale tylko wtedy, gdy umowa przedwstępna ma formę aktu notarialnego (vide art. 390. § 2 Kodeksu cywilnego). W takim przypadku następuje tzw. zastępcze oświadczenie woli, czyli zastąpienie oświadczenia woli strony zobowiązanej przez orzeczenie sądu. 
         Jeśli doszło już do załatwienia wszystkich formalności i obie strony są gotowe do zawarcia umowy sprzedaży należy wspomnieć o następnym niebezpieczeństwie, na jakie jest narażona strona sprzedająca nieruchomość. Zauważmy, że przywykliśmy do tego, że przy sprzedaży następuje jednoczesne wydanie rzeczy i zapłata za nią. Tak się dzieje w czasie zakupów w tradycyjnym sklepie. Przy sprzedaży nieruchomości mamy do czynienia z większą kwotą, która zazwyczaj jest przelewana, a nie wypłacana w gotówce i to już po zawarciu umowy sprzedaży. Taka forma jest właśnie bardzo ryzykowna dla sprzedającego. Pamiętajmy, że przy zakupie każdej rzeczy ruchomej możemy zastrzec, że jej własność przejdzie na kupującego dopiero po zapłacie pełnej kwoty ceny. Inaczej jest w przypadku nieruchomości. W tym przypadku, do chwili złożenia podpisów pod umową sprzedaży (aktem notarialnym) właścicielem nieruchomości jest sprzedający. Z chwilą podpisania aktu notarialnego własność nieruchomości bezwarunkowo przechodzi na kupującego i to bez względu na to, czy zapłata za nieruchomość nastąpi, czy nie. Zgodnie z art. 157 Kodeksu cywilnego, przeniesienie własności nieruchomości nie może nastąpić pad żadnym warunkiem, a więc zapłata również nie może być warunkiem skuteczności umowy przenoszącej własność nieruchomości. Przepis art. 157 jest bezwzględnie obowiązujący więc strony nie mogą się inaczej umówić. Z opisanych wyżej powodów sprzedający może się obawiać podpisania aktu przed przelaniem pieniędzy na jego konto. Przelew może przecież nie dojść do skutku z przyczyn obiektywnych, ale może to też być skutkiem celowego działania kupującego. Kupujący natomiast może się obawiać przelania ceny przed podpisaniem umowy sprzedaży (aktu notarialnego). Przyjęcie zapłaty w gotówce też nie wydaje się bezpieczne ze względu na możliwość posłużenia się fałszywymi banknotami (straty finansowe), a także problemy techniczne z przeliczeniem i późniejszym transportem gotówki w bezpieczne miejsce. Ponadto istnieje ryzyko, że gotówka może pochodzić z przestępstwa, a wtedy w skrajnym przypadku (przy identyfikacji numerów), sprzedający jest narażony nawet na przepadek otrzymanych pieniędzy.
         Najbardziej bezpiecznym sposobem wydaje się wykorzystanie depozytu notarialnego (vide art. 108 § 1. ustawy z dnia 14 lutego 1991 r. prawo o notariacie (Dz.U. z 2002 r. nr 42, poz. 369). Polega on na tym, że kupujący przed podpisaniem umowy wpłaca cenę za nieruchomość na specjalny rachunek prowadzony przez notariusza. Jeśli dojdzie do zawarcia umowy (podpisania aktu notarialnego), notariusz jako dłużnik osoby upoważnionej przelewa pieniądze na rachunek sprzedawcy. W przeciwnym razie pieniądze wracają na rachunek kupującego. Dla jeszcze większego bezpieczeństwa depozyt notarialny można powiązać z rachunkiem powierniczym. W praktyce stosuje się różnego rodzaju asysty notariusza, który wydaje albo podpisuje akt notarialny dopiero po potwierdzeniu sprzedającego o wpływie środków. Należy jednak wyraźnie podkreślić, że to są rozwiązania nieformalne i mimo wszystko też obarczone jakimś ryzykiem.
         Innym sposobem zabezpieczającym interesy sprzedającego nieruchomość jest zawarcie w umowie przenoszącej własność (akt notarialny) klauzuli, której treścią jest oświadczenia kupującego o dobrowolnym poddaniu się egzekucji (art. 777 § 1 pkt 4. Kodeksu postępowania cywilnego). Znaczenie takiej klauzuli polega na tym, że w przypadku braku zapłaty za nieruchomość, sprzedający może prowadzić przeciwko nabywcy egzekucję na podstawie aktu notarialnego, który jest wtedy samodzielnym tytułem wykonawczym i do wszczęcia egzekucji wystarczy tylko nadanie mu klauzuli wykonalności - bez konieczności przeprowadzania postępowania sądowego. Innym zabezpieczeniem może być też zawarcie w umowie dopuszczalnej klauzuli o wydaniu nieruchomości pod warunkiem zapłaty ceny za nieruchomość.
         Można też żądać różnego rodzaju gwarancji, zastawów, ustanowienia hipotek, etc. Są to jednak rozwiązania mało popularne, kosztowne i dosyć skomplikowane.
         Jeszcze innym, mało znanym  rozwiązaniem jest klauzula uprawniająca do odstąpienia od zawartej umowy na wypadek braku zapłaty za nieruchomość. Można w umowie umieścić prawo dla sprzedającego do odstąpienia od umowy na wypadek braku zapłaty ceny w terminie. Pamiętajmy jednak, że wykonanie prawa odstąpienia od umowy sprzedaży nieruchomości wywołuje wyłącznie skutek obligacyjny i nie powoduje przejścia prawa własności z powrotem na poprzedniego właściciela - jak to ma miejsce w przypadku rzeczy ruchomych. W takim przypadku niezbędne jest jeszcze złożenie przez strony oświadczenia o powrotnym przeniesieniu prawa własności.
         Na koniec warto wspomnieć o tym, że Sąd Najwyższy w jednej z uchwał z 2015 roku stwierdził, że w przypadku całkowitego braku zapłaty albo zwłoki z zapłatą części ceny dopuszczalne jest odstąpienie od umowy sprzedaży nieruchomości. W takim przypadku aktualizuje się więc prawo do odstąpienia i można je wykonać mimo braku w umowie opisanego wcześniej prawa do odstąpienia.

czwartek, 23 czerwca 2016

Nowe prawo, nowe zasady …

         No właśnie. 24 czerwca 2016 roku minęły 2 lata od ogłoszenia nowej ustawy o prawach konsumenta i nowelizacji Kodeksu cywilnego. Nowe przepisy weszły w życie 25 grudnia 2014 roku, po 6 miesięcznym vacatio legis. Czasu na przygotowanie się do nowych przepisów było dostatecznie dużo i wydawałoby się, że od 25 grudnia rynek e-commerce zacznie sprawnie działać pod rządami nowych przepisów. Do zrobienia rzeczywiście było sporo, bo nowe przepisy wprowadziły wiele istotnych zmian i nałożyły na przedsiębiorców dużo nowych obowiązków, z których lepiej jest się wywiązywać, bo konsekwencje mogą być dotkliwe.
         Niestety obserwując nasz rynek e-commerce można odnieść wrażenie, że część e-sprzedawców żyje w błogiej nieświadomości i nawet nie wie, że obowiązują nowe przepisy i co z tego wynika. Świadczy o tym, np. powoływanie w regulaminach przepisów uchylonych ustaw. Część z przedsiębiorców dostosowała się do nowych przepisów metodami „chałupniczymi”, a jedynie niewielka część zrobiła to „w miarę” prawidłowo, bo doprawdy niezwykle trudno znaleźć regulamin sklepu, w którym nie ma błędów i naruszeń.
         Zacznę może od dosyć często spotykanej, a irytującej mnie osobiście informacji wstępnej umieszczanej zazwyczaj w "preambule" regulaminu, która brzmi mniej więcej tak, że konsument ma prawo negocjować treść postanowień regulaminu, który właśnie czyta, a jeśli nie podejmie takich negocjacji, to oznacza, że akceptuje zaproponowany regulamin. Zastanawia mnie kto wymyślił takie zastrzeżenie i czemu ono ma służyć? Przede wszystkim można z niego odczytać jednoznaczną informację o tym, że w regulaminie są jakieś "niespodzianki" (dopuszczalne błędy!) i że można to zmienić składając odpowiednią propozycję przedsiębiorcy. Należałoby jeszcze dodać, że taki konsument powinien mieć odpowiednią wiedzę w tym zakresie - większą od przedsiębiorcy umieszczającego swój regulamin. Dlatego mam następujące uwagi. Przedsiębiorca, nota bene będący przecież profesjonalną stroną przyszłej umowy, prezentuje regulamin swojego e-sklepu. Należy przy tym założyć, że regulamin również jest autorstwa profesjonalisty. Pomińmy fakt, że zaniechanie negocjacji przez konsumenta w żadnym stopniu nie zdejmie z przedsiębiorcy odpowiedzialności za ewentualne naruszenia i bynajmniej nie spowoduje, że postanowienia regulaminu zostaną uznane za indywidualnie uzgodnione. Nic bardziej błędnego! Powstaje więc pytanie, jak w ogóle można wpaść na pomysł żeby proponować konsumentowi, z założenia nieprofesjonalnej, a więc słabszej stronie umowy, dokonywanie weryfikacji regulaminu w drodze negocjacji z przedsiębiorcą?! To oczywisty nonsens i rażące zaprzeczenie profesjonalizmowi sprzedawcy. Należy przy okazji zaznaczyć, że takie postanowienie nie dość, że nieskuteczne, to może być uznane za próbę zrzucenia odpowiedzialności na konsumenta, który "z winy własnej" zaniechał podjęcia negocjacji. Poza tym jak sprzedawcy wyobrażają sobie prowadzenie takich negocjacji, od strony technicznej, przez konsumenta, który "wszedł" na stronę sprzedawcy po to żeby coś kupić, a nie po to żeby redagować regulamin e-sklepu.   
         Innym z tego gatunku zastrzeżeniem jest pompatyczna informacja o tym, że przedsiębiorca szanuje konsumenta, który jest dla niego najważniejszy i że konsument nie może się wyzbyć przysługujących mu uprawnień. Komentując to stwierdzam, że pierwsza część zdania brzmi cokolwiek podejrzanie, a z drugą należy się zgodzić, chociaż dziwne by było gdyby konsument miał zamiar wyzbywać się przysługujących mu praw, a tym bardziej dziwne, że sprzedawca miałby mu w tym przeszkadzać. Po tym pada stwierdzenie, że przedsiębiorca ma dobre zamiary, nie zamierza więc w żaden sposób naruszać praw konsumentów, ale gdyby jednak konsument znalazł w regulaminie postanowienia sprzeczne z obowiązującymi przepisami i naruszające jego ustawowe uprawnienia to ma prawo je zignorować i zastosować obowiązujące przepisy. Problem ten sam. Po co takie zastrzeżenie? Po pierwsze przedsiębiorca jawnie dopuszcza możliwość istnienia postanowień niezgodnych z prawem i naruszających prawa konsumenta w swoim regulaminie więc tym samym zaprzecza swoim wstępnym deklaracjom. Poza tym dlaczego we własnym zakresie nie ujawni i nie usunie błędów? Wygląda niestety na to, że po prostu nie jest pewny poprawności swojego regulaminu, nie chce mu się zaprzątać tym głowy i wydaje mu się, że takim oświadczeniem załatwia problem ewentualnych zmian w porządku prawnym. Taka niepoważna zabawa kosztem konsumenta w szukanie różnic pomiędzy postanowieniami regulaminu, a przepisami obowiązujących ustaw oczywiście kładzie cień na wizerunku sklepu i podważa wiarygodność sprzedawcy. Statystyczny konsument nie zna przecież dokładnie przepisów, nie potrafi zweryfikować informacji publikowanych na stronach e-sklepów i z reguły zdaje się na to, co tam przeczyta nawet, gdy e-sprzedawca wprowadza go w błąd i rażąco narusza jego interesy. Dodam jeszcze, że jeśli sprzedawca rzeczywiście chce zapewnić o swojej uczciwości i dobrych intencjach wobec konsumenta to powinien je umieścić w "Kodeksie Dobrych Praktyk Rynkowych" i zobowiązać się do jego przestrzegania. Ważne jednak żeby sprzedawca rzeczywiście go przestrzegał, bo w przeciwnym razie mogą go spotkać dotkliwe sankcje za stosowanie nieuczciwych praktyk rynkowych.
         Warto więc wiedzieć jakie uprawnienia przysługują nam konsumentom, dlatego postaram się napisać na co najbardziej należy uważać podczas zakupów via Internet.
         Po pierwsze e-sprzedawca jest zobowiązany do udzielenia nam szczegółowych informacji (tzw. przedkontraktowych) i musi to zrobić najpóźniej w chwili, gdy wyrazimy swoją wolę zawarcia z nim umowy. Do podstawowych informacji należą informacje o sprzedawanej rzeczy (towarze) i cenie, informacje o samym przedsiębiorcy (sprzedawcy) i jego przedsiębiorstwie oraz o terminie realizacji zawartej umowy (najczęściej sprzedaży i dostarczenia towaru). Pamiętajmy, że od umowy zawartej na odległość (w e-sklepie przez Internet) mamy prawo odstąpić w terminie 14 dni od wydania rzeczy, czyli od jej objęcia w posiadanie. Nie musimy podawać żadnego powodu - wystarczy, że złożymy w tym terminie odpowiednie oświadczenie na piśmie sprzedawcy oraz odeślemy rzecz na swój koszt. Przy okazji zaznaczam, że oświadczenie o odstąpieniu warto wysłać osobnym listem poleconym ze zwrotnym potwierdzeniem odbioru, bo jeśli pismo włożymy do przesyłki możemy mieć trudności z udowodnieniem jego skutecznego złożenia. Bardzo istotnym warunkiem jest to, że sprzedawca internetowy zobowiązany jest do poinformowania konsumenta o uprawnieniu do odstąpienia od umowy w terminie 14 dni oraz o sposobie jego wykonania.
         Druga ważna informacja dotyczy obchodzenia się z rzeczą w tym 14-dniowym okresie. Nie możemy rzeczy normalnie używać, ale możemy zbadać jej przydatność i w tym celu wykonać tylko takie czynności jakie byśmy wykonali podczas jej zakupu w tradycyjnym sklepie stacjonarnym. Jeśli zmniejszymy wartość rzeczy bo przekroczymy nasze uprawnienia w tym zakresie i zwrócimy rzecz, sprzedawca będzie mógł potrącić ze zwracanej ceny za spowodowany przez nas ubytek wartości rzeczy. Sprzedawca ma obowiązek przekazać konsumentowi te wszystkie informacje i ponadto przesłać je konsumentowi na trwałym nośniku (np. na papierze lub e-mailem). Za naruszenie tego obowiązku ustawa przewiduje sankcje. Nieprzekazanie informacji powoduje, że konsument może odstąpić od umowy w terminie 14 dni przedłużonym o rok (14 dni + rok, czyli 379 albo 380 dni) od wydania rzeczy i jest zwolniony z kosztów odesłania oraz odpowiedzialności za wspomniane zmniejszenie wartości rzeczy.
         Innym pozornie drobnym elementem, a jednak istotnym jest procedura dokonywania zakupu w e-sklepie. Ustawa rygorystycznie wymaga żeby konsument był wyraźnie i jednoznacznie poinformowany o tym, że zamawiając towar w e-sklepie ma pełną świadomość tego, że zamówienie wiąże się z obowiązkiem zapłaty za rzecz (ekonomicznie - towar). W związku z tym wymagane jest żeby przyciski służące do wyrażenia woli zakupu były wyraźnie oznaczone „ZAMAWIAM Z OBOWIĄZKIEM ZAPŁATY”, „KUPUJĘ I PŁACĘ”, „POTWIERDZAM ZAMÓWIENIE WIĄŻĄCE SIĘ Z OBOWIĄZKIEM ZAPŁATY” itp. Nie wystarczy więc przycisk z napisem "POTWIERDZAM ZAMÓWIENIE', „ZAMAWIAM”, "KUP TERAZ" ani też umieszczenie obok przycisku opisu, np. „jestem świadomy, że zakup wiąże się z obowiązkiem zapłaty". Konsekwencją nieprawidłowego oznaczenia przycisku jest uznanie umowy za niezawartą. Oznacza to, że własność rzeczy nie przeszła skutecznie na konsumenta, a własność pieniędzy nie przeszła skutecznie na sprzedawcę. W takim wypadku można zażądać zwrotu wszystkich płatności z ustawowymi odsetkami i przedsiębiorca będzie musiał odebrać od nas rzecz, bez względu na jej stan i bez możliwości obciążenia za ewentualne zmniejszenie jej wartości - nawet jeśli zostanie zniszczona.
         Analizując sytuację w świetle przepisów art. 5 ustawy o prawach konsumenta można dostrzec, że konsekwencje mogą być jeszcze bardziej dotkliwe. Zauważmy, że posłużenie się nieprawidłowo oznaczonym przyciskiem powoduje nieważność umowy. Jeśli więc sprzedawca wyśle rzecz, spełni świadczenie niezamówione, o którym mowa w art. 5 ustawy o prawach konsumenta. W konsekwencji konsument nie będzie zobowiązany ani do zwrotu rzeczy, ani zapłaty za nią, a jeśli wcześniej dokona zapłaty będzie mu przysługiwało roszczenie o zwrot wszystkich płatności.
         Strona internetowa i regulamin to wizytówka e-sklepu. Dlatego zatrważającym zjawiskiem świadczącym o niskiej świadomości przedsiębiorców jest publikowanie regulaminu z błędami i jednocześnie powoływanie się na posiadane certyfikaty, które mają być potwierdzeniem i gwarancją zgodności regulaminu z prawem. Domniemanym zamiarem jest chęć usunięcia ewentualnych zastrzeżeń konsumenta co do treści prezentowanych w witrynach e-sklepów. Konsument w takiej sytuacji powinien przecież dojść do wniosku, że skoro ktoś gwarantuje za zgodność z prawem i wydaje certyfikat to wszystko musi być w najlepszym porządku. Sytuacja jest o tyle niebezpieczna dla przedsiębiorcy, że takie działanie jest kwalifikowane jako bezwzględnie nieuczciwa praktyka rynkowa wprowadzającą w błąd, za co grozi grzywna. Ponadto postanowienie może być uznane za niedozwolone postanowienie umowne naruszające zbiorowe interesy konsumentów, za co grozi już znacznie wyższa kara, bo wynosząca nawet równowartość 10% ubiegłorocznych obrotów.
         W regulaminach pojawiają się wciąż jeszcze wprowadzające w błąd informacje o tym, że konsument ma prawo odstąpić od umowy zawartej na odległość z przedsiębiorcą w terminie 10 dni od wydania towaru konsumpcyjnego oraz, że traci uprawnienia do składania reklamacji z upływem 2 miesięcy od chwili ujawnienia niezgodności towaru z umową. To regulacje przepisów uchylonych z dniem 25 grudnia 2014 roku, a więc nie obowiązujące już od ponad 18 miesięcy! Tym samym taki przedsiębiorca ogranicza nasze uprawnienia, bo obecnie obowiązują odpowiednio terminy 14 dni na odstąpienie od umowy oraz termin 1 roku na złożenie roszczeń.
         Innym poważnym przewinieniem jest ograniczanie uprawnień związanych z wykonaniem prawa do namysłu, o którym mowa w art. 27 ustawy o prawach konsumenta. Podawane są nieprawdziwe informacje jakoby rzecz, którą zwracamy w ramach wykonania prawa do odstąpienia musiała być nieuszkodzona, kompletna i w takim samym stanie, w jakim została wydana konsumentowi. Według przedsiębiorców zwracana rzecz nie może nosić żadnych śladów używania, a czasem nawet być odesłana w oryginalnym nienaruszonym opakowaniu, z paragonem, instrukcjami, itp. Tymczasem i uchylone przepisy i nowe jednoznacznie wskazują na to, że prawo do namysłu przysługuje konsumentowi bez względu na to, w jakim stanie rzecz (dawniej towar konsumpcyjny) odsyła. Możliwe jest odstąpienie od umowy nawet wtedy, gdy rzecz została całkowicie zniszczona, a nawet utracona. Jak już wcześniej wspominałem, w przypadku nieuprawnionego obniżenia wartości rzeczy, przedsiębiorca może za to obciążyć konsumenta, a w przypadku utraconej rzeczy nie zwrócić ceny (zgodnie z art. 32 ust. 3 upk i art. 488 kc) ale nie ma to wpływu na skutki odstąpienia od umowy, którymi jest uznanie umowy za niezawartą. Warto zauważyć, że przedsiębiorca nie ma wpływu na oświadczenie konsumenta o odstąpieniu od umowy. W momencie zapoznania się z takim oświadczeniem umowa zostaje uznana za niezawartą, a wzajemne świadczenia podlegają zwrotowi.
         Ale można spotkać też błędy, które przedsiębiorcy popełniają na swoją niekorzyść. Bardzo często przy omawianiu ustawowych uprawnień reklamacyjnych podawane są informacje, że konsument może żądać naprawy rzeczy, wymiany, a także zażądać obniżenia ceny lub złożyć oświadczenie o odstąpieniu od umowy. Przedsiębiorca zobowiązuje się przy tym do rozpatrzenia reklamacji w terminie 14 dni i zastrzega, że jeśli we wspomnianym terminie nie ustosunkuje się to oznacza, że uznał żądanie konsumenta. Jeśli więc konsument w ramach reklamacji wady złoży oświadczenie o odstąpieniu od umowy, a przedsiębiorca nie ustosunkuje się w terminie 14 dni, będzie oznaczało, że odstąpienie będzie skuteczne. Tymczasem ustawa wyraźnie wskazuje na to, że wspomniany 14-dniowy termin biegnie, ale tylko w przypadku żądania naprawy, wymiany lub obniżenia ceny z podaniem propozycji obniżonej ceny. 14-dniowy termin nie rozpoczyna biegu w przypadku złożenia oświadczenia o odstąpieniu od umowy, a ponadto wada musi być istotna.
         Błędem tego samego gatunku jest też informacja, że sprzedawca rozpatrzy każdą reklamacje i ustosunkowuje się do niej w terminie 14 dni lub poinformuje o nowym terminie, w którym zostanie rozpatrzona. Tymczasem zgodnie z prawem, jeśli konsument w terminie 14 dni zamiast decyzji o tym, ze sprzedawca uznaje roszczenie konsumenta lub nie, otrzyma informacje o innym terminie na podjęcie decyzji to reklamacje uznaje się za uzasadnioną. Podobnie jeśli sprzedawca nie ustosunkuje się w terminie do żądań konsumenta tylko wyśle mu informacje o tym, że reklamowana rzecz, np. została odesłana do serwisu w celu przeprowadzenia ekspertyzy.
         Innym błędem jest ignorowanie obowiązującej zasady opt-in dotyczącej okienek wyboru (checkbox) służących między innymi do zapisywanie się na newsletter. Zasada ta wyraźnie mówi, że checkbox musi być bez zaznaczenia (checkbox unchecked), a konsument wyrażając zgodę na otrzymywanie informacji handlowych dopiero musi je zaznaczyć. Jeśli w trakcie składania zamówienia checbox jest już domyślnie, wstępnie zaznaczony (checkbox checked) zgoda zostaje odebrana nieprawidłowo i wszystkie informacje później wędrujące do konsumenta stanowią niezamówioną informację handlową, czyli najczęściej spam.
         Można też jeszcze spotkać wyrazy twórczości autorów regulaminów w postaci informacji o przechodzeniu na sprzedawcę prawa własności rzeczy w przypadku nieodebrania ich przez konsumenta z jednoczesnym brakiem obowiązku zwrotu ceny. Często jeszcze konsumenci są informowani o przysługującym przedsiębiorcy prawie do odstąpienia od umowy bez podania przyczyny, w obliczu okoliczności uniemożliwiających realizację zamówienia albo z powodu niedostępności towaru, poważnych problemów z realizacją umowy, a nawet z ważnych powodów ekonomicznych. To uprawnienia bezprawnie przypisywane sobie, które w obecnym systemie prawnym przedsiębiorcy nie przysługują.
         Pojawiają się też próby e-sprzedawców zdjęcia z siebie odpowiedzialności za niezgodność informacji ofertowych z rzeczywistymi cechami sprzedawanych rzeczy. Są to na przykład informacje o  dopuszczalności odstępstw materiałowych, kolorystycznych, wymiarowych, wagowych i innych prezentowanych w witrynach e-sklepów oraz o tym, że według sprzedawcy takie odstępstwa nie stanowią podstawy do złożenia reklamacji.
         Błędów można spotkać bardzo wiele i wszystkich oczywiście nie zdołam omówić, ale wspomnę o jeszcze jednym, związanym z wydaniem rzeczy konsumentowi. Otóż często sprzedawcy opisują procedurę odbioru rzeczy od przewoźnika i czasem błędnie informują o tym, że nie można sprawdzić zawartości przesyłki przed odbiorem oraz o konieczności sprawdzenia po odbiorze i sporządzeniu protokołu. Zastrzegają zwykle również, że protokół stanowi jedyną podstawę do reklamacji i że w przypadku jego braku reklamacje nie będą uwzględniane. Tymczasem z przepisów jasno i wyraźnie wynika, że przedsiębiorca jest zobowiązany przyjąć i rozpatrzyć reklamację i nic nie wspominają o konieczności posiadania protokołu. Natomiast zgodnie z prawem przewozowym, w przypadku widocznych uszkodzeń oraz gdy adresat twierdzi, że przesyłka jest uszkodzona, przewoźnik ma obowiązek protokólarnego sprawdzenia zawartości przesyłki - jeszcze przed jej wydaniem. Brak protokołu może oczywiście skutecznie utrudnić, a nawet uniemożliwić konsumentowi przeprowadzenie dowodu na to, że wydano mu uszkodzoną lub niezgodną z umową rzecz, ale nie zamyka to drogi do reklamacji. Przy okazji wspomnę jeszcze o tym, że pojawiają się wprowadzające w błąd informacje, że w przypadku ujawnienia, np. uszkodzenia po odbiorze, protokół można sporządzić jeszcze w terminie 7 dni od odebranie rzeczy od przewoźnika. To prawda, ale należy jeszcze wyraźnie zaznaczyć warunek, że w takim przypadku adresat musi udowodnić, że uszkodzenie nie mogło powstać po wydaniu. Jeśli nie jest w stanie tego udowodnić, protokół nie ma żadnej wartości.

Dlaczego służba zdrowia powinna być prywatna

         Bardzo często, przy dyskusjach ze zwolennikami prywatyzacji służby zdrowia pojawiają się argumenty przeciwników, że „szpital to nie fabryka, a pacjent to nie rzecz”. Jednym słowem, zgodnie z takimi poglądami, jeśli szpital zacznie działać na rynkowych zasadach, pacjenci będą traktowani przedmiotowo, bo właściciel szpitala będzie jedynie dbał o swoje zyski, a nie o zdrowie pacjentów. Czy to prawda? Przekonajmy się.
         Spróbujmy prześledzić losy takiego hipotetycznego, prywatyzowanego szpitala i jego pacjentów. Nie wdając się w zawiłości prawne, załóżmy sobie, że od jutra szpitale są przejmowane przez prywatnych właścicieli. Dla uproszczenia i złagodzenia atmosfery naszych rozważań, przyjmijmy że właściciel szpitala dzierżawi budynek szpitala od państwa i zatrudnia personel jako swoich pracowników. Załóżmy też, że nasz hipotetyczny właściciel jest bezwzględnym biznesmenem, któremu zależy tylko i wyłącznie na zysku.
         Niewątpliwym faktem jest to, że jego zarobki będą polegały na sprzedaży usług medycznych. W uproszczeniu, jego zyski będą różnicą pieniędzy otrzymanych od pacjentów i kosztów jakie poniesie za zabiegi na nich.
         Co powinien zrobić rozsądny właściciel szpitala żeby zarobić jak najwięcej. Pominiemy sprawy ustalania poziomu cen, bo tym zajmuje się skuteczny menadżer, który zarządza szpitalem. Można sprzedawać doraźne usługi medyczne - tak jak to się dzieje w tej chwili. To jednak nie daje oczekiwanego przez pacjentów poczucia bezpieczeństwa i pacjent jest tylko okazjonalnym klientem. Dobrym rozwiązaniem będzie zawieranie z pacjentami umów, zgodnie z którymi szpital będzie zobowiązany do określonej ilości usług na rzecz pacjenta. Za daną kwotę stałej opłaty, pacjent ma zapewnione określone w umowie usługi, czyli pakiet. Określona ilość wizyt u lekarza, badań, zabiegów itp. Każdy wykupuje sobie taki pakiet, jaki jest mu potrzebny. Po wyborze indywidualnie dobranego pakietu każdy pacjent opłaca składki. Co dzieje się dalej? Wiadomo, że poszczególne zabiegi kosztują. Trzeba kupić odpowiednią aparaturę, urządzenia, narzędzia, materiały medyczne, leki, opłacić personel szpitala, itd. Im bardziej skomplikowany zabieg, tym więcej wymaga czasu i kosztów, bo wymaga większego udziału urządzeń, narzędzi, materiałów, no i większego udziału personelu. Wiadomo również, że schorzenia i ich skutki przechodzą różne etapy i do szpitala trafiają pacjenci z różnymi stadiami chorób. Regułą jest fakt, że wcześnie wykryta choroba jest łatwiejsza do wyleczenia, a jej objawy (skutki) łatwiejsze do usunięcia, można tego dokonać szybciej, a często można w ogóle zapobiec ich powstaniu. Z ekonomicznego punktu widzenia, bo przypominam że tylko taki nas interesuje, środki jakich musi użyć szpital do wyleczenia pacjenta z wcześnie wykrytą chorobą są zawsze nieporównywalnie mniejsze niż w przypadku pacjenta z rozwiniętą chorobą. Gdyby spojrzeć na problem oczami osoby zarządzającej finansami szpitala, to wniosek nasuwa się sam. Najbardziej opłacalna jest sytuacja podejmowania działań na możliwie najwcześniejszym etapie powstawania chorób. Ideałem dla finansów, czyli zysku szpitala byłaby sytuacja, gdyby potencjalni pacjenci zawierali ze szpitalem umowy, jedynie płacili składki i … w ogóle nie chorowali. Jak powiedział jeden z filozofów” „ideał to nie stan, tylko ustawiczne dążenie do niego”. Tak też można zrobić w sytuacji szpitala. Nie jest możliwe osiągnięcie takiego stanu żeby wszyscy pacjenci byli zdrowi i nigdy na nic nie chorowali. Można jednak użyć wszystkich dostępnych środków żeby do takiego stanu dążyć. Pomocna w tym zakresie okaże się profilaktyka. Najdroższe jest leczenie pacjenta z zaawansowaną chorobą, tańsze jest leczenie z wcześnie wykrytą chorobą, a najtańsze jest zapobieganie powstawaniu chorób. Podkreślam, że analizujemy cały problem bezwzględnie i na zimno kalkulujemy jedynie zyski. Zdrowie i życie pacjentów nie obchodzi nas zupełnie. Jakie wnioski z tych kalkulacji?
         Każdy rozsądny menadżer, w pierwszej kolejności podejmie decyzję o inwestycji w najnowocześniejsze i najbardziej skuteczne urządzenia diagnostyczne, które pozwolą wykrywać choroby na możliwe najwcześniejszych stadiach rozwojowych. Same urządzenia nie załatwią jednak problemu i nie doprowadzą do osiągnięcia celu. Trzeba jeszcze stworzyć rygorystyczne procedury diagnostyczne. Zgodnie z nimi, to nie pacjent będzie decydował kiedy ma przyjść na badania, ale szpital, który go na te badania zwyczajnie wezwie. Pacjent będzie miał w umowie określony kalendarz badań, na które będzie musiał się obowiązkowo stawić pod rygorem utraty uprawnień do określonych usług medycznych. Powstaje więc sytuacja, w której przysłowiowy Pan Kowalski, czy chce, czy nie, będzie musiał wykonywać badania profilaktyczne, co niewątpliwie pozytywnie "odbije się" na jego zdrowiu. Będzie podawany badaniom na wszystkie możliwe sposoby, nie z troski o jego zdrowie, ale wyłącznie po to, żeby wymagał minimum zabiegów i żeby szpitalowi pozostawało jak najwięcej z jego składki.
         Jednym słowem właściciel szpitala zrobi wszystko żeby zoptymalizować swoje koszty, a przez to zyski, a osiągnie to wtedy, gdy nasz przysłowiowy Kowalski nie będzie chorował i nie będzie wymagał leczenia. Jaki będzie rynkowy efekt takich działań. O jego szpitalu zacznie się mówić, bo ludzie zaczną zauważać, że w tym szpitalu opieka jest efektywna i ludzie chorują mniej albo w ogóle. To przysporzy więcej umów i większą kwotę do dyspozycji. Statystyczna zachorowalność na poszczególne choroby będzie spadać. Spadać też będą jednostkowe koszty wykonywania poszczególnych zabiegów, szpital będzie stać na nowe technologie, zatrudnienie wysokiej i coraz wyższej klasy specjalistów. Ale idźmy dalej.
         Jak już wspomniałem, umowa będzie zawierała odpowiedni pakiet usług dostosowany do wymagań i oczekiwań danego pacjenta. Szpital przed podpisaniem umowy oczywiście będzie chciał szczegółowo poznać stan zdrowia pacjenta i w tym celu wykona szereg obowiązkowych badań. I teraz prosty przykład. Załóżmy, że przyjdzie pacjent, będący na etapie walki o nowotwór, czyli nałogowo palącym papierosy. Niech to będzie Pan Smołowski. Badania wykażą fakt oddawania się nałogowi. Ponieważ palenie papierosów zwiększa ryzyko powstania chorób u Pana Smołowskiego i ze względu na ryzyko utraty zysków przez szpital - kiedy już przejdzie na etap walki z nowotworem, składka Pana Smołowskiego będzie musiała być odpowiednio wyższa. Będzie płacił więcej niż jego rówieśnik o podobnym stanie zdrowia, ale stroniący od nałogu nikotynowego. Ta dodatkowa kwota będzie pokrywać ryzyko finansowe szpitala, bo w przypadku Pana Smołowskiego istnieje większe prawdopodobieństwo  powstania poważnych chorób i konieczności kosztownego leczenia. Można powiedzieć, że będzie płacił karę za brak dbałości o swoje własne zdrowie. Czy Pan Smołowski będzie musiał płacić tę karę? Oczywiście nie, wystarczy że rzuci palenie.

         Jakie wnioski płyną z tych rozważań. Zauważmy, że ani razu nie poruszyliśmy kwestii etyki zawodowej, dobra i zdrowia pacjentów, bo celem prywatnego szpitala jest zysk. Szpital realizując swoje plany finansowe i bezwzględnie dążąc jedynie do maksymalizacji zysku poprzez redukcję kosztów leczenia, powoduje powstanie sytuacji, w której pacjent odnosi z tego same korzyści, a jego długie życie i dobre zdrowie staje się niejako „produktem ubocznym”. Proszę zwrócić uwagę na to, że usilne starania szpitala o to żeby nie leczyć i pozostawić jak największą część składki pacjentów wychodzą jedynie na dobre samym pacjentom. Ale to nie koniec, bo przecież rozsądny menadżer pójdzie dalej i z pewnością rozwinie profilaktyczną działalność szpitala nakierowaną na to żeby pacjenci jak najdłużej żyli, płacili składki i cieszyli się dobrym zdrowiem. Pojawią się wszelkiego rodzaju porady dotyczące profilaktyki chorób, zdrowego trybu życia, odżywiania, uprawiania sportów itp. Wszystko jedynie po to żeby pacjenci płacili, skutecznie badali się i nie korzystali z poważniejszych leczniczych usług szpitala. To oczywiście bardzo skrótowa, uproszczona i pobieżna analiza problemu, ale trafnie oddająca wspomniane zależności między pieniądzem, zyskiem, a życiem i zdrowiem człowieka, które niewątpliwie jest wartością nadrzędną i jak widać z naszych rozważań, w żadnym miejscu nie zostało narażone na jakikolwiek uszczerbek, a wprost przeciwnie.
                             

wtorek, 15 grudnia 2015

Kradzież płaszcza u fryzjera



Zdarza się niestety, że będąc np. u fryzjera, w kawiarni czy w gabinecie lekarskim zostawiamy okrycie na wieszaku, a przy wyjściu okazuje się, że go tam już nie ma. Prawdopodobnie został skradziony. Jak w takiej sytuacji się zachować i co możemy zrobić?
         Przede wszystkim zacznijmy od ustalenia tego, na kim spoczywa odpowiedzialność za skutki takiego zdarzenia. Podstawowym kryterium oceny jest to, czy pobyt w danym lokalu i charakter usługi z jakiej korzystamy wymaga zdjęcia okrycia, czy nie. Nie ma wątpliwości, że nie skorzystamy z usług fryzjera, kosmetyczki, lekarza i nie zjemy też określonego rodzaju posiłku bez zdjęcia okrycia. W takim przypadku nie ma wątpliwości, że odpowiedzialnym za utratę pozostawionego okrycia jest właściciel lokalu. Podobnie jest w przypadku, gdy rodzaj lokalu lub charakter usługi powoduje, że klienci z reguły zdejmują okrycia mimo, że nie muszą. Wtedy też należy uznać, że „charakter usługi wymaga zdjęcia okrycia” i odpowiedzialność spoczywa na właścicielu lokalu. Potwierdza to Sąd Najwyższy w orzeczeniu z dnia 16 grudnia 1977 r. (sygn. III CZP 94/77): „przedsiębiorca będzie odpowiadał za odzież klientów, jeżeli z charakteru lokalu i rodzaju spożywanych posiłków wynika, iż konsumenci z reguły pozostawiają odzież wierzchnią w szatni lub na wieszakach”).
         Jak to wygląda od strony prawnej. Udając się, np. do fryzjera korzystamy z jego usługi. Zawieramy z nim umowę o dzieło, którym jest wykonanie fryzury. W tym przypadku nie zawieramy (chociaż możemy) umowy w sposób tradycyjny - na papierze i nie podpisujemy jej. Taka umowa jest zawierana w sposób dorozumiany (konkludentny) co oznacza, że z zachowania fryzjera i jego klienta jednoznacznie wynika, że jedna ze stron składa ofertę swojej usługi (lokal, cennik, urządzenia, etc.), a druga ofertę przyjmuje (przyjście do fryzjera, zajęcie kolejki, oczekiwanie na usługę, zajęcie miejsca na fotelu). W ten sposób dochodzi do zawarcia umowy. Jeśli mamy na sobie płaszcz i pozostawiamy go na wieszaku zawieramy również na podobnych zasadach dodatkową (uboczną) umowę przechowania. W tej umowie stronami są przechowawca (fryzjer) oraz składający (klient). Umowa również zostaje zawarta w sposób dorozumiany (kokludentny)
         Kodeks cywilny w art. 835 określa, że „przez umowę przechowania przechowawca zobowiązuje się zachować w stanie nie pogorszonym rzecz ruchomą oddaną mu na przechowanie”. Ustawa nakłada więc na przechowawcę obowiązek sprawowania pieczy nad płaszczem klienta i pełną odpowiedzialność za jego uszkodzenie albo utratę. Warto zaznaczyć, że odpowiedzialność nie rozciąga się na rzeczy pozostawione w płaszczu, a wyłącznie za rzecz główną, czyl sam płaszcz.
         Nieco inną sytuacją, chociaż wywołującą te same skutki jest oddanie okrycia szatniarzowi. W tym przypadku również odpowiada właściciel lokalu (nie szatniarz), ale umowa jest zawierana w sposób wyraźny (nie dorozumiany) w chwili powierzenia okrycia szatniarzowi. Warto dodać, że i w tym przypadku odpowiedzialność nie rozciąga się na rzeczy pozostawione w płaszczu, a wyłącznie za rzecz główną chyba, że powiadomimy przechowawcę o takich rzeczach przed pozostawieniem płaszcza. 
         Co będzie w przypadku, gdy rodzaj usługi nie wymaga zdjęcia okrycia i klienci z reguły okryć nie zdejmują? W takim przypadku sami musimy pilnować naszych rzeczy chyba, że jest szatnia lub specjalne wieszaki na pozostawienie okryć, a właściciel nie wyłączył swojej odpowiedzialności poprzez umieszczenie informacji (może ją umieścić) o tym, że nie ponosi odpowiedzialności za uszkodzenie lub utratę pozostawionych rzeczy.
         Taki napis nie będzie miał mocy, jeśli jesteśmy zmuszeni do zdjęcia okrycia albo jak już wcześniej wspomniałem, czynią to zwyczajowo klienci. W takiej sytuacji napis będzie bezprawny i nie zwolni właściciela od odpowiedzialności, a ponadto będzie stanowił naruszenie przepisu art.3853 kc zwierający tzw. „szarą listę” postanowień, które mogą zostać przez sąd uznane za niedozwolone wobec konsumentów.
         Są jednak lokale, których charakter pozwala właścicielowi na skuteczne wyłączenie odpowiedzialność za uszkodzenie lub utratę rzeczy. Należą do nich wszystkie lokale, które charakteryzują się dużą przelotowością i świadczą tzw. usługę masową (przychodnie, restauracje i poczekalnie dworcowe, różnego rodzaju bary samoobsługowe, etc) W tym przypadku właściciel może wyłączyć swoją odpowiedzialność za rzeczy pozostawione przez klientów umieszczając stosowną informację.
         Przy okazji omawiania tego tematu wspomnę o usłudze świadczonej przez właścicieli parkingów. Kto jest odpowiedzialny za uszkodzenie pojazdu lub utratę pojazdu? W tym przypadku również mamy do czynienia z umową przechowania. Ważne jest to, że na charakter umowy i odpowiedzialność nie mają wpływu napisy typu „Parking Niestrzeżony”. Wskazówką są elementy wyposażenia parkingu. Jeśli jest wyposażony w ogrodzenie, obsługę, posiada budkę strażniczą, oświetlenie, bramę ze szlabanem, regulamin, a na pojazd wydawany jest kwit parkingowy to nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z umową przechowania i pełną odpowiedzialnością właściciela parkingu za uszkodzenia lub utratę pojazdu, np. w wyniku kradzieży. Nie należy jednak przy ocenie sugerować się wyłącznie odpłatnością za usługę, bo ta nie przesądza o rodzaju parkingu i odpowiedzialności właściciela.

Podstawa prawna: ustawa z dnia 23 kwietnia 1964 r. Kodeks cywilny (Dz. U. Nr 16, poz. 93 ze zm.)