Omawiając źródła finansowania
gospodarstwa domowego stwierdziliśmy, że jest to zajęcie zarobkowe właściciela.
Wiemy, że planowo okres finansowania kończy się wraz z przejściem właściciela z
okresu produkcyjnego do okresu poprodukcyjnego, w którym korzysta ze środków
zgromadzonych we własnym zakresie i pochodzących z systemu emerytalnego. Warto
poświęcić tematowi systemu emerytalnego trochę więcej uwagi zwłaszcza, że na
ten temat krąży wiele bardzo różnych opinii.
Zacznijmy od historii systemu i
ciekawostki. Pierwszym, udokumentowanym przez historyków twórcą systemu
emerytalnego był cesarz Oktawian August, który w 13 roku naszej ery wprowadził
regularny system emerytalny dla legionistów – weteranów. Wprawdzie rzeczywistym
motywem było zyskanie uzbrojonego elektoratu, nie mniej jednak fakt ten warto
odnotować.
Twórcą znanego nam współcześnie systemu
emerytalnego jest niemiecki kanclerz Otto von Bismarck i stało się to w latach
1883 - 1889. W tym przypadku motywem twórcy był panujący kryzys ekonomiczny i
chęć zapobieżenia towarzyszącego mu odpływowi ludności i zarazem siły roboczej
z Niemiec do USA. Na emigracji zarobki były wyższe, ale pracodawca za oceanem
nie oferował żadnego zabezpieczenia socjalnego jakie zaoferował kanclerz w
ramach utworzonego systemu. System nosi nazwę repartycyjnego (od. łac. partito
– rozdział dochodów). Jest też nazywany systemem solidarności pokoleniowej, a
także dependency system (systemem zależności). Jego założeniem było
opodatkowanie osób czynnych zawodowo na rzecz osób, które osiągną 65 rok życia
oraz całkowita niezależność od państwa. Początkowo system sprawdzał się
znakomicie, głównie dlatego, że panowała przewaga liczebna osób pracujących nad
beneficjentami systemu, a średnia życia w ówczesnych Niemczech wynosiła 45 lat.
Należy w tym miejscu podkreślić, że system emerytalny był tylko elementem
pakietu socjalnego i na dobrą sprawę był
tylko ubezpieczeniem dla tych, którzy dożyli 65 roku życia, a w tych czasach
takich było niewielu.
W Polsce system emerytalny, jako obowiązkowy,
wprowadzono w 1924 roku, razem z rozporządzeniem Prezydenta Rzeczypospolitej
o zmianie ustroju pieniężnego - popularnie zwanego „Reformami Grabskiego”.
Postęp medycyny, zmiana jakości życia, zmiana modelu rodziny i celów życiowych,
spowodowały ustawiczny wzrost ilości emerytów i jednoczesny spadek ilości osób
czynnych zawodowo. Do procesu dołączyły się skutki zjawisk inflacyjnych i
łącznie doprowadziły do powstania deficytu w systemie emerytalnym. Dla
przykładu w Polsce lat 80. liczba urodzin wynosiła 700 tys. rocznie, a pod
koniec stulecia ilość spadła już o połowę. Licząc średnio, każdego miesiąca
rodzi się nas o ok. 1 460 osób mniej niż w miesiącu poprzednim. Od 1989 roku
odnotowuje się stałe wydłużanie średniej długości życia. I tak, w 1955 roku
wynosiła ona 59 lat, a 55 lat później, czyli w roku 2010 już 76 lat. Nastąpił
wzrost o 17 lat. Nasze życie wydłużyło się o 29%. Jeśli obliczymy średnią,
okaże się, że od 1955 roku średnia życia rosła prawie o 4 miesiące rocznie.
Nietrudno obliczyć, że gdyby taka tendencja utrzymałaby się w przyszłości to w
roku 2030 będziemy żyli średnio ponad 81 lat, a ilość narodzin spadnie do zera
już pod koniec roku 2019!
Ze względu na pogłębiający się kryzys
systemu, w latach 1949-1951 system emerytalny włączono do budżetu państwa, popełniając tym
samym bardzo poważny błąd.
Od tej pory wciąż rosnący deficyt
systemu był finansowany dotacjami z budżetu państwa. Potwierdzeniem wzrostu
deficytu niech będzie porównanie wysokości podatku socjalnego, czyli ówczesnej
składki na ubezpieczenia społeczne, który w roku 1982 wynosił 15,5 %, a w 1998 roku
już 45%. Pogłębiający się deficyt wymusił konieczność przeprowadzenia reformy
systemu. Przeprowadzono ją w 1999 roku. Niestety reforma była reforma tylko z
nazwy, bo nie uwzględniła negatywnych trendów demograficznych, zjawisk będących
głównym wrogiem systemu. A statystyka
jest nieubłagana. Obecnie, mniej więcej, na 4 osoby aktywne zawodowo
przypada 1 emeryt. Za kilkanaście lat sytuacja zmieni się na niekorzyść i
będzie już 2 emerytów. Prognozy GUS i
Eurostatu potwierdzają te przewidywania, ale uważam, że i tak zawierają nadmiar
optymizmu.
Reforma, zgodnie z teoretycznymi
założeniami jej twórców, przeniosła system emerytalny do sektora rynkowego.
Składki zyskały status kapitału (inwestycje), który został zaksięgowany na
indywidualnych kontach. Utworzono II filar, czyli OFE, które miały się zająć
inwestowaniem środków przekazywanych przez ZUS.
Teoretycznie, część składek była
przekazywana przez ZUS do OFE , ale te inwestowały obowiązkowo kupując głównie obligacje Skarbu Państwa, pozyskując w ten sposób brakujące środki na zasilenie
ZUS. W taki sposób przyszły emeryt de facto ponownie stał się wierzycielem Skarbu
Państwa – dokładnie tak, jak przed 1999 rokiem. Obligacje jednak trzeba wykupić
z odsetkami. W tym celu emitowane są nowe obligacje, z których środki są przeznaczane
na wykup poprzednich. Wiadomo, że pieniędzy nie wystarczy i nie trzeba być
wyjątkowo domyślnym żeby wskazać źródło finansowania. Oczywiście, jak zwykle są
nim podatnicy.
Nie wszystkie jednak pieniądze OFE
przeznaczane były na obligacje. Ok. 30% z tych środków inwestowano na giełdzie.
Nie będę opisywał z jakim skutkiem. Wspomnę tylko o tym, że czasie hossy
(2006-2007) stopa zwrotu wypracowana przez OFE wynosiła średnio ok. 18%. WIG w
tym samym czasie wzrósł do ponad 40%. Podatnik - przyszły emeryt samodzielnie
inwestujący swoje pieniądze w akcje z
indeksu WIG zarobiłby więcej o tę różnicę. To jednak nie przypadek, bo Fundusz
Rezerwy Demograficznej zarządzany przez ZUS wypracował w tym samym okresie ok.
39%, czyli ponad 20% więcej. Jak widać, zarządzający funduszami nie przykładali
się do pracy, ale prawdę powiedziawszy wcale nie musieli. Biorąc pod uwagę
fakt, że żyjemy w gospodarce rynkowej, zapewne trudno w to uwierzyć, ale
wynagrodzenie zarządzających funduszami w OFE nie było w żaden sposób uzależnione
od osiąganych wyników finansowych - stanowiło stały procent regularnie pobierany
od kwoty, którą OFE zarządzały. Trudno powiedzieć jakim sposobem, ale tu
ocalała socjalistyczna zasada: „czy się stoi, czy się leży, to wypłata się
należy” i znakomicie się sprawdza w gospodarce rynkowej. Opłata „za
zarządzanie” oczywiście pobierana była również w przypadku inwestowania w
obligacje Skarbu Państwa, chociaż dzisiejszy podatnik - przyszły emeryt mógłby
to zrobić osobiście, nie ponosząc opłat - udając się do najbliższego urzędu pocztowego.
Reforma systemu nie doprowadziła do
stabilizacji systemu, planowanego uzyskania zdolności do samofinansowania, a
nawet z założenia jeszcze bardziej pogrążyła system. Przed reformą system
wymagał dopłat z budżetu na wypłaty bieżących emerytur, a reforma jeszcze
dodatkowo wprowadziła konieczność odprowadzania części środków do OFE. W
rezultacie zreformowany system został jeszcze dodatkowo pozbawiony części
środków. Konieczność zasilania II filaru uszczupla dochody ZUS o kilkanaście
miliardów w skali roku. Dlatego też w 1999 roku dotacje z budżetu do systemu
ubezpieczeń społecznych wynosiły 6 mld zł, a w 2009 roku, czyli 10 lat po
reformie, osiągnęły już kwotę 60 mld zł, czyli 10 razy więcej!
W 2003 roku powstał problem z budżetem,
ponieważ deficyt budżetowy wynoszący 45,5 mld powiększony o dotację z budżetu
do ZUS wynoszącą 10,8 mld dałby kwotę 61.6 mld, która przekraczałaby próg
ostrożnościowy. Dlatego pominięto w budżecie centralnym kwotę dotacji do ZUS,
umożliwiających refundację składek przekazywanych do OFE, a w wyniku
późniejszych decyzji tak stało się z całymi zobowiązaniami ZUS. Efektem był kilkumiliardowy spadek deficytu, ale tylko na papierze. Cel jednak umożliwił pominięcie ustawowych
progów, których przekroczenie wymusiłoby na rządzących decyzje do
przeprowadzenia realnych reform systemu emerytalnego i zaprzestania dalszego
zadłużania.
Zgodnie z założeniem systemu, składki
wpłacane przez osoby czynne zawodowo, na bieżąco wypłacane są emerytom. Na
kontach I filaru zamiast środków zapisuje się kwoty, będące zobowiązaniami
państwa wobec przyszłych emerytów. Z tych zobowiązań trzeba się będzie w
przyszłości wywiązać, a w tym celu trzeba będzie odpowiednio opodatkować
przyszłe, coraz mniej liczne pokolenia osób pracujących. Składka już od dawna
nie wystarcza na wypłaty emerytur, ale do dyspozycji są jeszcze inne daniny,
jak podatek dochodowy, VAT i podatki akcyzowe, które trzeba będzie podnosić.
Składki na ZUS to nadużycie terminu
„składka”, bo nie mają ze składkami nic wspólnego. Są podatkiem celowym na ZUS.
Ponadto mają charakter degresywny (bo im mniejsze są dochody przedsiębiorcy,
tym większą % „składkę” musi odprowadzić). To ma katastrofalne skutki dla
gospodarki. Przedsiębiorcy, którzy nie są w stanie udźwignąć zobowiązań
przenoszą swoją działalność do szarej strefy, zwalniają pracowników, nie
zatrudniają nowych i nie zapłacą już ani „składek”, ani podatków.
Reforma systemu nie doprowadziła do
żadnych zmian i system właściwie działa jak przed reformą, a nawet gorzej.
Obciążenie pracy wzrosło jeszcze bardziej. Jak już wspomniałem, ZUS-owi już przed reformą brakowało środków na
wypłaty emerytur, a reforma nałożyła na niego dodatkowy obowiązek zasilania
OFE. W efekcie GPW stała się areną transferu kapitału z małych przedsiębiorstw
do dużych. W teorii autorów reformy systemu kapitał - własność ubezpieczonych –
miał generować procenty - opracowano w tym zakresie nawet specjalne wskaźniki.
W rzeczywistości „składki” nigdy nie uzyskały statusu kapitału, bo na bieżąco
były i są konsumowane przez emerytów. Rośnie ogromny dług, który odziedziczą
przyszłe pokolenia. Obecne zmiany w systemie polegają wyłącznie na odroczeniu
wypłaty zobowiązań i wystawianiu przyszłych emerytów na to, że nie dożyją wieku
emerytalnego. Uzasadnienie, że wydłużenie wieku emerytalnego ma spowodować
podwyższenie wypłacanej później emerytury nie ma żadnego ekonomicznego
uzasadnienia. Nie istnieje żaden mechanizm ekonomiczny, który miałby spowodować
pojawienie się dodatkowego kapitału, z którego pochodziłyby te zwiększone
wypłaty. Czas i opisane wcześniej postępujące zjawiska demograficzne działają i
będą działać coraz silniej na niekorzyść systemu i w kierunku pogłębienia
deficytu – skąd więc ten wzrost? Niestety nie znam odpowiedzi na to pytanie,
chociaż …
Jeśli będziemy przesuwać wiek
emerytalny w górę, to wydolność systemu będzie rosnąć, ale nie z ekonomicznych,
a demograficznych przyczyn. Jeśli doprowadzimy nasz system do sytuacji
demograficznej z czasów kanclerza Bismarcka, kiedy przeciętna długość życia
wynosiła 45 lat, a wiek emerytalny był na poziomie 65 r.ż., musimy przyjąć, że
ówczesny beneficjent systemu musiał osiągnąć wiek przekraczający o 44% średnią
życia. Przenosząc to na warunki dzisiejsze, gdzie średnia życia wynosi ok. 76
lat (średnia dla obu płci dane WHO z 2013 r.), wiek emerytalny należałoby
ustawić na ok. 109 lat. Wtedy system bez większych problemów byłby w stanie
obsłużyć tak liczną grupę emerytów i z pewnością odzyskałby wydolność.
Emerytury osób dziś czynnych zawodowo
będą zależały wyłącznie od tego, jaki będzie poziom PKB, gdy wejdą w wiek
emerytalny. To z kolei będzie zależało od tego, ile urodzi się dzieci, jak je
wychowamy, jakie zdobędą wykształcenie i jakie będą miały warunki do gospodarowania. Wyłącznie od tego zależy, czy będzie czym dzielić między pokolenie
aktywne zawodowo i tych, którzy już nie będą pracowali. I oby proporcje między
nimi były jak najbardziej korzystne dla tych pierwszych. Obecne proporcje wyglądają, mniej więcej tak, że w roku 2012 na jednego emeryta przypadały cztery osoby czynne zawodowo. Prognozy na rok 2035 przewidują, że na jednego emeryta będą przypadały już tylko dwie.
Tymczasem rządzący udają, że nie są świadomi konsekwencji zaniechania w przeprowadzeniu realnych reform, które doprowadzą do rozwoju naszej gospodarki - jak w czasie obowiązywania słynnej „Ustawy Wilczka”. Te działania to przede wszystkim przebudowa systemu ubezpieczeń społecznych, uproszczenie prawa podatkowego, a właściwie napisanie go od nowa, zniesienie akcyzy na pracę, zniesienie utrudnień administracyjnych, uproszczenie procedur oraz usprawnienie systemu sądowniczego. Przykładem dla nas niech będzie chociażby Nowa Zelandia, kraj który jako jeden z pierwszych wprowadził system Bismarcka, ale już w latach 80 zorientował się, że należy z niego czym prędzej zrezygnować. W innym przypadku czeka nas dalsza nacjonalizacja „składek” i zasiłek socjalny zamiast emerytury. Na zakończenie przypomnę, że pierwszą nacjonalizację przeprowadziła już ustawa z dnia 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, wprowadzając w art., 15., ust. 5. próg wskaźnika wysokości podstawy wymiaru emerytur i ustalając go na poziomie 250%.
Tymczasem rządzący udają, że nie są świadomi konsekwencji zaniechania w przeprowadzeniu realnych reform, które doprowadzą do rozwoju naszej gospodarki - jak w czasie obowiązywania słynnej „Ustawy Wilczka”. Te działania to przede wszystkim przebudowa systemu ubezpieczeń społecznych, uproszczenie prawa podatkowego, a właściwie napisanie go od nowa, zniesienie akcyzy na pracę, zniesienie utrudnień administracyjnych, uproszczenie procedur oraz usprawnienie systemu sądowniczego. Przykładem dla nas niech będzie chociażby Nowa Zelandia, kraj który jako jeden z pierwszych wprowadził system Bismarcka, ale już w latach 80 zorientował się, że należy z niego czym prędzej zrezygnować. W innym przypadku czeka nas dalsza nacjonalizacja „składek” i zasiłek socjalny zamiast emerytury. Na zakończenie przypomnę, że pierwszą nacjonalizację przeprowadziła już ustawa z dnia 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, wprowadzając w art., 15., ust. 5. próg wskaźnika wysokości podstawy wymiaru emerytur i ustalając go na poziomie 250%.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz